Obchody
11 września
Obchód dnia 11 września. W ciągu
trzydziestoletniego istnienia wolnego miasta Krakowa, rocznica ta była
jedyną uroczystością publiczną dla jej mieszkańców. W tym dniu
obchodzono pamiątkę ustanowienia w r. 1815 wolnego, niepodległego
i ściśle neutralnego miasta Krakowa i jego okręgu. O brzasku
muzyka milicyi krakowskiej obchodziła dokoła rozległy rynek, budząc
ze snu mieszkańców stolicy dziarskimi marszami i wesołemi
krakowiakami. Na to radosne hasło porywało się wszystko ze snu;
jednej chwili, jak na skinienie czarnoksięzkiej rószczki, otwierały
się okna wszystkich domów, a na każdej twarzy malowała się wesołość
w jaką stroiło ją przyjemne przebudzenie rodzinną nutą. Miasto
przybierało szatę świąteczną, sklepy zamykano, ludność
strojnie przybrana tłumnie zalegała ulice, a z Wawelu wystrzały
działowe, przerywając wspaniały hymn króla polskich dzwonów
Zygmunta, głosiły doroczną uroczystość.
O godzinie 10 z gmachu św. Piotra wychodził senat rządzący,
otoczony urzędnikami. Pochód otwierała muzyka milicyjna w błękitnych
mundurach, z całym janczarskim przyborem, nic wyjmując kilkuset
dzwonków otaczających księżyc i kulę złocistą, przedmiot
podziwu drobnej dziatwy krakowskiej. Przed nią olbrzymi
tambormazor, z szeroką i długą brodą, w grenadyerskiej bermycy,
wywijał sztucznie laską zakończoną kulą złocistą. Po za muzyką
szło trzech saperów w bermycach, z toporami i brodami; dalej
komendant milicyj Filip Witkowski, stary wiarus napoleoński,
dziarski, wysoki i otyły; za nim trzy kompanie piechoty :
grenadyery, fizyliery i woltyżery , wszystko przybrane na wzór
starej gwardyi Napoleona I. Grenadyery w ogromnych niedźwiedzich
bermycach, w granatowych mundurach z białemi rabatami, wvciętemi z
przodu, mieli czerwone bawełniane szlify i białe czechczery.
Fizyliery kaskami niższemi, brakiem szlif, a woltyżery zielonemi
szlifami i czworogrannemi kaskami z wysokiemi kitami i sutemi białemi
kordonami, różnili się od grenadyerów. Dowodzili im kapitanowie
i porucznicy: Czerwiński, Przybylski , Piątkowski , Przecławski i
Jabłoński , wszystko legioniści. Błogie uczucie napełniało
serce na widok tych marsowatych wiarusów, bo znaczna część
milicyi składała się z żołnierzy wojsk księstwa warszawskiego,
a ubiór i postawa milicyj krakowskiej świadkom wojen 1806-12 roku
przypominała w miniaturze wielkich aktorów dramatu wstrząsającego
niedawno światem.
Za piechotą, trzysta kilkadziesiąt głów wynoszącą,
jechał pluton żandarmeryi świetnie przybranej, wymusztrowanej
dobrze, na dzielnych koniach. Szły dalej cechy z chorągwiami
niesionemi przez chorążych, po staropolsku i w litych pasach
przybranych; dalej kapłani mojżeszowi z rodałem, władze sądownicze
i administracyjne, senat rządzący i dygnitarze kościoła
katolickiego. Pochód zamykał kilkunasto - tysięczny tłum
gwarliwej i wesołej ludności, a wszyscy dążyli ku kościołowi
archiprezbiteryalnemu Panny Maryi, gdzie odprawiało się solenne
nabożeństwo, któremu towarzyszyły salwy ręcznej broni, oraz
wystrzały artyleryi krakowskiej. Wiedzcie bowiem czytelnicy,
te oprócz saperów, woltyżerów i kawaleryi, była także
artylerya. Składała się ona z jednej długiej żelaznej sześciofuntowej
śmigownicy, zabytku starego z czasów szwedzkich, oraz trzech
jednofuntowych dziatek żelaznych mikroskopowych rozmiarów. Szczęśliwa
dola była udziałem tej artyleryi: przez cały rok odpoczywała
sobie w zbrojowni zamkowej, nie włócząc się niepotrzebnie po
musztrach i nie odzywając się wcale; ale też za to w dniu 11 września,
jak się rozgadała stara babula szwedzka, to już bez litości i
umiarkowania huczała dzień cały, nagradzając sobie całoroczne
milczenie.
Starzy weterani, nienależący do służby czynnej, palili z
niej od świtu aż do nocy na wiwat, z wielką swoją uciechą, a
podziwieniem mnóstwa uliczników, którzy im przez cały dzień z
wielką rewerencyą asystowali. Nabijano śmigownicę, jak zwykle każde
działo, prochem, a na przybitkę używano darniny, której na
plantacyach nie braknie. Raz nawet smutny z tego powodu zdarzył się
wypadek: jeden z zuchwalszych uliczników, ciekaw wielce jak to działo
wygląda w środku kiedy zeń strzelają, w chwili przyłożenia
lontu do panewki, zajrzał mu w gardło, a wystrzał położył
trupem zbyt gorliwego badacza.
Po nabożeństwie miasto wracało do codziennych zatrudnień,
i do godziny piątej niktby nie przypuścił że jakaś uroczystość
obchodzi się w murach Krakowa, gdyby nie ciągła wędrówka pospólstwa
ku Floryańskiej bramie.
Wspominaliśmy te szerokie kilkorzędne aleje z kasztanów i
topoli wieńcem otaczają Kraków, oddzielając go od przedmieść.
Powstały ono na miejscu dawnych murów, wałów i foss, i noszą
nazwę plantacyj. Otóż na tych plantacyach, w stronie północno-wschodniej
miasta, jest koło obszerne, otoczone kręgiem smukłych topoli, w
pośrodku którego stoi niewielki wzgórek. Zauważali miejsce to
zapewne wszyscy, którzy zwidzając Kraków przybyli koleją żelazną.
Chcąc się z dworca kolei dostać do miasta, przechodzić
koniecznie wypada przez wspomnione koło. W miejscu gdzie dziś jest
wzgórek, przed zajęciem Krakowa stał słup bardzo wysoki biało-niebiesko
pomalowany, z chorągiewką na szczycie, na której byt wyryty rok
1822. W tym tedy dole dnia 11 września rozpinano namiot, a w nim w
popołudniowych godzinach rozdawano pospólstwu: chleb, kiełbasy,
ser owczy, owoce, wódkę i piwo. A taka była hojność skarbu, że
nietylko sami obecni mogli się nasycić, ale jeszcze w dzbany i
konwie zabierali piwo, a w chustki żywność, ażeby uraczyć swych
domowników.
O godzinie piątej w całem mieście słychać było trzask
zamykanych sklepów, i wszystko co żyło opuszczało mieszkania, śpiesząc
na ulice. Z nastaniem zmroku szczyt wieży ratuszowej i jej
wszystkie ganki nagle zajaśniały mnóstwem lamp, wieża Maryacka
odpowiadała tej illuminacyi, a na to hasło pojawiały się światła
we wszystkich oknach całego miasta. Reszta mieszkańców wychodziła
z domów, łącząc się z tłumem płynącym wszystkiemi ulicami ku
plantacyom, w kierunku wspomnionego koła. Wszystkie drzewa alei jaśniały
od lamp, a najrzęsiściej gorzał wielki wiąz w dole, o
kilkadziesiąt kroków przed kołem muzycznem.
Noc zupełna; w pośrodku koła majaczeją jakieś słupy,
dziwnemi przyborami okryte. Słychać gwar kilkunasto-tysiącznego tłumu;
ale przy migotliwym blasku rzadkich tu lampek, niepodobna o kilka
kroków znajomego rozpoznać. Ciemność to umyślna, nie z
zaniedbania pochodząca. Nagle pada silny wystrzał, wtóruje mu płacz
kilkuset przestraszonych dzieci i głosy matek uspakajających
pieszczoszków. Wtem z pośród koła wylatuje snop rac, pękających
pod obłokami z hukiem i sypaniem różnokolorowych gwiazd. Muzyka
milicyj, siedząca dokoła słupa w ciemności, uderza dzielnego
krakowiaka; okrzyk wiwat! wydziera się z tysiąca piersi; wnet sypią
się brylantowe fontanny, syczą szybko wirujace młynki, pękają
szmermale, błyszczą turbiliony, ogniste węże przerzynają
powietrze, strzelają żaby, huczy kowal, deszcz rzymskich świć
rozjaśnia koło, i widać morze faliste niezliczonych głów, i słychać
wesoło okrzyki, a muzyka jak gra tak gra, wciąż krakowiaka, a
coraz innego, a coraz żwawszego i piękniejszego. A stara matrona
szwedzka od czasu do czasu puknie opodal, aż ziemia jęczy.
Nakoniec wylatuje z czarnego czworoboku szesnaście fontan
ognistych; sypią jak wulkan różnobarwnemi iskrami, a w pośrodku
na czarnem tle pojawia sio brylantowo jaśniejący herb wolnego
miasta, trzy baszty na półokrągłym murze, z orłem w otwartej
bramie; muzyka uderza najulubieńszego krakowiaka, a na ten widok
zapał dochodzi do szczytu, niema końca okrzykom i klaszczą dłonie
aż do spuchnięcia. Wiem gaśnie herb wolnego miasta, pęka szesnaście
wystrzałów kończących fontanny i ciemność zalega koło.
Ale krakowiak ciągle brzmi, ciągle wygrywa i nie ustaje na
chwilę, i ta nuta nadziei wiedzie za sobą tłumy w uroczysty pochód
dokoła rynku oświetlonego. Cala publiczność szła za muzyką w
ulicę Grodzką, aż przed bramę gmachu rządzącego senatu. Tam
odgrywano parę dziarskich mazurów i jeszcze krakowiaka na
dobranoc, a potem wszyscy gromadnie, wesoło i gwarliwie rozchodzili
się do domów.
Ani jeden ekwipaż nie pojawiał się tego wieczoru na
ulicach, bo arystokracya republikańskiego miasta, nie chcąc
przeszkadzać wolnemu krążeniu publiczności, mieszała się z tłumami
i pieszo śpieszyła dzielić wspólną uroczystość.
Królem dnia tego byt stary Zawrzał, majster kominiarski, a
przytem ogniomistrz, przysposabiający sztuczne ognie na dzień
jedenastego września. O tym Zawrzale powiadają, iż kiedy rząd
austryacki objął pierwszy raz Kraków i szukano kogoś coby zdjął
dawny herb ze szczytu ratusznej wieży, a wiedziano że zręczny i młody
wówczas Zawrzał dokonać tego potrafi, on, mimo zachęty i nagrody
znacznej, nie chciał się podjąć tej czynności. W r. 1809, z własnego
popędu, wdarł się na sam szczyt wieży, w obec mnóstwa widzów,
i oświecił go rzęsiście.
Trzeba było widzieć Zawrzała na placu sztucznych ogni, w
popołudniowych godzinach, w dniu obchodu, jak z miną starego wodza
kierował przygotowaniami do popisu, a mnóstwo gawiedzi i uliczników
assystowało mu, patrząc z głębokiem poszanowaniem na każdy
ruch, uprzedzając każde skinienie i rozstępując się jak fala
przed nim, gdy przechodził od słupa do słupa. Szczęśliwy, któremu
pozwolił przytrzymać kij od racy, albo kółko młynkowe; wszyscy
inni z zawiścią patrzyli na wybranego. Raz w rok używał ogromnej
popularności, w dniu jedenastego września. Bodaj to umieć robić
fajerwerki!...
Ostatni wesoły obchód rocznicy 11 września odbył się w
r. 1844. W następnym roku deszcz przeszkodził, a lubo zwykle w
takim razie odkładano illuminacyę i sztuczne ognie na najbliższą
niedzielę, jednak prezes ówczesny senatu krakowskiego niebardzo
lubił bawić się w obchody, i publiczność musiała się bez
niego obejść. W następnym roku już nie było czego obchodzić.
Wł. L.
Anczyc.