Rękawka
Trzy mogiły śliczne sterczą ponad Wisłą dokoła
Krakowa; prędzej on w gruzach legnie, aniżeli potęga czasu zrówna
z ziemią te niebotyczne pomniki. Wszystkie trzy należałoby
zwidzieć; tymczasem pójdź ze mną czytelniku, zaprowadzę cię
na jednę z nich, na najstarszą.
Oto wiosna zaledwie pierwsze zaczęła stawiać kroki;
wschodni wietrzyk ostrzega chłodnym podmuchem, że tchnienie
mrozu może zabić jej najrańsze dziatki, pierwiosnki.
Na pochyłościach Krzemionek, w rozpadlinach skał bielą
się jeszcze gdzieniegdzie śniegi; dno Twardowskiego katedry
pokrywa jeszcze biały, poszarpany całun, święta wielkanocne kończą
się. Trzecia doba upływa jak dzwony czterdziestu świątyń
Krakowa ogłosiły doroczną pamiątkę zmartwychwstania
Chrystusowego. Wesołe tłumy spieszą stromemi drożynami na
szczyt góry, gdzie na krańcu bieleją białe ściany kościołka
św. Benedykta. O kilkaset kroków, na najwznioślejszem miejscu płaskowzgórza,
sterczy wysoka mogiła. Kiedy powstała, kto ją usypał, w jakim
celu? pytaj ksiąg starych, one coś o tem wiedzą. Ale jeżeli
nie chcesz się trudzić i przerzucać zatęchłych kronik, zaczep
którego z tych dziarskich parobczaków, co wesoło pędzą na
wierzchołek, którą z tych krasnych dziewic, co chichocząc się
spieszą ku szczytowi; zagadnij starca, co tam o kiju z trudnością
pnie się do góry, albo sędziwego żebraka z mleczną brodą, co
pod figurą święte wyśpiewuje hymny, lub tego dzielnego chłopka,
co w śnieżystej sukmanie i płonącej z pawiem piórkiem czapce
dąży ku kościołkowi. Oni ci powiedzą, jako przed laty w
pieczarach Wawelu żył smok ogromny, który dokoła spustoszenia
szerzył, a najdorodniejszą dziatwę krakowską pożerał; oni ci
powiedzą, jako naonczas Krakus, król czy książę tutejszej
ziemi, bolał nad nędzą uciśnionego ludu, a idąc za radą
Skuby, mądrego szewca, podrzucił smokowi barana napełnionego
zapaloną siarką i żywicą. Ryczał z wielkiego bólu straszliwy
potwór i wypił połowę wody z Wisły, a żaru nie ugasił, aż
nakoniec zdechł, rozciągnąwszy cielsko u podnóża góry. Wtedy
to lud, oswobodzony od długoletniego ucisku, umiłował sercem i
duszą swego wybawcę, a kiedy umarł, żal był srogi po całem
Podgórzu, i usypano mu mogiłę na 30 łokci wysoką, sypano ją,
czas niemały, boć tam nie taczki ani wozy przewoziły ziemię,
ale zarówno młody i stary, biedny i bogaty, mąż i niewiasta
nosili ją w swych rękach, a kto miał szerokie rękawy, w rękawach.
I nazwano ją ku pamięci potomków Rękawka, ażeby wiedzieli ile
pracy kosztowała i jak ją sypano. Po ukończeniu mogiły
Krakusa, „starsi i zamożniejsi narodu hojnie uczęstowali lud
biedny pochyłość góry zalegający. Kto był bliżej brał w ręce,
dalij stojącym rzucano przez głowy, aby każdy był nasycony, a
pamiętał że tu spoczywa wódz i książę, który naród w złej
uratował chwili."
Od tego to czasu spieszą co rok Krakowianie oddawać hołd
miejscu, gdzie ich dziadowie żal swój zagrzebali. Nie kilka to
gromadek ani kilkadziesiąt; ale niezliczone tłumy ciągną na
wierzchołek Krzemionek, obchodzić lubą pamiątkę, od
dziecinnych lat ukochaną. Wesoły gwar rozlega się na płaszczyźnie.
Dokoła kościołka szerokim taborem zaległy przekupki; na białych
płachtach rozłożyły rozmaite łakocie od pospólstwa ulubione.
Piętrzą się piramidy orzechów, jabłek, obwarzanków i pierników.
Włościanie z Liszek i Gołkowic zasiedli z swemi słynnemi kukiełkami;
ciastka, kołacze, cukierki, figi i daktyle misternie rozłożone
na straganach, wabią ku sobie dziatki. Z innej strony rozłożono
zabawki drewniane prostej roboty, jaskrawo ubarwione: więc wózki,
łóżeczka, szafki, stoliczki, i białe siekierki z czerwoną lub
niebieską kratką, i gliniane dzwoneczki, i żółte piszczałki,
niemniej pociągają ku sobie młodziuchne pokolenie. Scylla to i
Charybda dla dziatwy. Ale rzecz dziwna, że nie same dzieci
korzystają z tych bogactw obficie nagromadzonych: dorośli najwięcej
kupują. Dziwi się rękawiczka paliowa, że jej każą dźwigać
ogromną kukiełkę; zżyma się cieniuchna chusteczka koronkowa,
że w nią sypią jabłka i pierniki. Na kosztownej laseczce
niesie paniczyk kilkanaście nanizanych obwarzanków. Wszystkie
klassy społeczeństwa zwirowane, zmięszane w jeden ogromny tłum;
każdy na wyścigi kupuje, każdy tłoczy się na krawędź góry,
nie tknąwszy zakupionych łakoci. Jaki ścisk, jaka wrzawa!
Jakiegoż wysilenia potrzeba, ażeby przebić się przez te żyjące
fale i dostać do brzegu!
Nakoniec stajemy. Niezwykły widok przedstawią, się oczom
zdumionego wędrowca, nieznającego zwyczajów krakowskich i
obchodu Rękawki. Cała pochyłość wzgórza zasypana tysiącami
chłopców. Niżej stoją doroślejsi, u stóp góry starcy i
kaleki. Z wierzchołka, jak z rogu Amaltei, sypie się deszcz
zakupionych łakoci. Jak z groźnej bateryi wylatują nieustanne
pociski: kartaczami lecą orzechy i jabłka; zręczną ręką
wyrzucone obwarzanki, ogromne jak bomby zakreślają łuki; kiedy
niekiedy bochen chleba, placek lub babka, rikoszując z jękiem
skacze po stromem wzgórzu , a grożąc nieostrożnym, wymykając
się mniej zręcznym, albo staje się łupem zgrabnego łowca,
albo dosięgłszy spodu, dostaje się biedakom tam zgromadzonym.
Wesołe okrzyki i proźby, przeplatane dowcipnem słówkiem,
wrodzonem ulicznikom krakowskim, głuszą niemal gwar panujący na
górze. Niekiedy pomarańcza lub inny wytworniejszy przysmak, rara
avis na polu tutejszem, zaciętą sprowadza walkę. Jeżeli doroślejszy
pochwyci zdobycz, roje malców usiłuje mu ją wydrzeć, a przysłowie
nec Hercules contra plures, literalnie się tu sprawdza. Stojący
bliżej proszą okrzykiem: „dołem panoczku!" żeby im
rzucać; stojący dalij: wołają „górą! górą!" bo tym
sposobem prędzej coś uchwycą. Zręcznemu zapaśnikowi towarzyszą
huczne brawa, niezgrabnemu śmiechy; słowem swoboda tu panuje
zupełna. Każdy otwarcie oddaje się powszechnej wesołości; nie
masz przymusu, nie słychać sarkastycznych uwag, ani francuzkiego
żargonu.
Słońce schyla się ku zachodowi, zgromadzenie topnieje,
ogień bateryj słabnie, gwar cichnie: Krakowianie powracają do
domów. Słychać tylko po drodze wołania żebraków i śmiechy
wesołych chłopców, którzy podskakując zajadają obfite łupy.
Dawniej, kiedy żył Artur hr. Potocki, ten Krakowiak duszą i ciałem,
obfitsze jeszcze na Rękawce zbierano żniwa. Zakupywał on całe
zapasy od przekupek i koszami kazał sypać pomiędzy pospólstwo.
To też pamięć jego po dziś dzień żyje, a starzy inwalidzi Rękawki
opowiadają o nim dzieciom swoim różne anegdotki, kończąc
zdaniem: że był bogaty i hojny jak sam Krakus.
Jeżeli wierzyć można rozpowiadaniom starych i żywej tradycyi
ludu, dwanaście wieków trwa już obchód Rękawki. Być może iż
niegdyś świetniej się odbywała, ale nie serdeczniej. Dwanaście
wieków Krzemionki oglądają corocznie wesołych gości, a starosłowiańska
gościnność nie wyczerpała się dotąd i jednakowo się
utrzymuje. Jak dawniej „starsi i zamożniejsi narodu hojnie częstują
lud biedny, pochyłość góry zalegający. Kto jest bliżej
bierze w ręce, dalij stojącym rzucają przez głowy, aby każdy
był nasycony, a pamiętał, że tu spoczywa wódz i książę, który
naród w złej uratował chwili."
O spraw to Boże, ażeby ten serdeczny obchód mógł
jeszcze przetrwać drugie dwanaście wieków, a nasi wnukowie tak
go pilnie strzegli i dochowali swoim wnukom, jak go nam dziadowie
przekazali!