IV. Tradycye akademickie.
W poprzednim ustępie pracy naszej rozpatrzyliśmy się
nieco bliżej w szczegółach restauracyi jagiellońskiego
kollegium. Zdawało nam się że obraz dawnych budowl akademickich
nie będzie zupełnem jeśli się nie powie o postaci jaką
dzisiejsze czasy tym gmachom nadały. Chcieliśmy wyręczyć w tem
choć w części samego Karola Kremera, który archeologiczno -
budownicze studyum jagiellońskiego kollegium na parę miesięcy
przed śmiercią pisać rozpoczął. Opisywaliśmy
tutaj ornamenta, nie łącząc rycin na objaśnienie ich kształtów,
wypadło nam także terminów budowniczych unikać; więc o wielu
rzeczach ledwie napomknąć tylko mogliśmy. Nie poczytujemy zatem
tych uwag naszych za techniczną i archeologiczną krytykę;
raczej nasunęliśmy tylko potrącenia i pytania, aby zainteresować
ogół do przypatrzenia się tej budowli. Na blizkiem bowiem
przypatrzeniu się naszemu kollegium zyskuje zarówno jego pamiątkowa
wartość, jak i Kremerowe dzieło, które wyżej zapewne postawi
ścisłe ocenienie, niż tego panegiryczną deklamacyą dokazaćby
można.
Rozpoczęcie odnowy kollegium dało jakby hasło do wielu
innych restauracyj odtąd przedsiębranych w Krakowie. Zwrócono
też na owę budowlę tak powszechną uwagę, że znaczny szereg
traktujących o niej artykułów wymienićby można, a widoków i
różnego rodzaju rysunków mnóstwo narobiono. W naszvch i obcych
illustracyach spotkasz się często z kollegium przedstawianem
zewnątrz, a częściej z podwórza — szczegóły zaś, jak
tablice z burs zdobiące dziedziniec, odrzwia z ratusza, lub
perspektywiczne głębie sal sklopionych w wielu upowszechniono
drzeworytach. Fotografie także K. Beyera, A. Grossa i W.
Rzewuskiego ułatwiły poznanie różnych tej budowli części. Może
najwcześniejszą ryciną wnętrza kollegium jest ta, którą
Stachowicz w r. 1821 w Pszczółce krakowskiej zamieścił. Po nim
zasłużona w piśmiennictwie krakowska księgarnia D. E.
Friedlieina, (zacząwszy od publikowanych przez Michała
Wiszniewskiego Pomników historycznych) różne wydawane u siebie
książki ozdabiała przerysami odrzwiów z jagiellońskiego
kollegium. Znamy kilka takich sztychów, wykonanych przez Feliksa
Lipnickiego, Jana Stróżeckiego i Mikołaja Kukalskiego.
Wspominamy o tych drobnych pracach, bo Stachowicz, Friedlein i
litografia naszej szkoły technicznej, już wtedy upowszechniali
rycinami zabytki krakowskie, kiedy ogól o użyteczności
podobnych wydań jeszcze jasnego nie miał pojęcia. Z najnowszych
publikacyj trudno pominąć bez wzmianki chromolitografij podwórza
kollegium, wydanych w zakładzie Czasu z akwarel Stroobanta; także
bocznego frontonu autografowanego przez Schulża Ferencza, a
odbitego u F. M. Forstera w Wiedniu. Zaleski; słynny malarz
perspektywicznych widoków, A. Gryglewski i inni, w olejnych
obrazach wielekroć naszego gmachu wnętrza przedstawiali. Nie
brakło też na obcych uczonych, którzy oceniali architektoniczne
szczegóły kollegium; dość tu przywieść, wiedeńskie pismo
Mittheitungen, organ centralnej komisyi, zajmującej się badaniem
zabytków w Austryi, gdzie znajdują się objaśnione drzeworytami
liczne naszej budowli artykuły, pisane przez dra K. Schenkla i
zdolnego architekta A. Essenweina. Obaj ci budowniczowie, także
prócz wielu innych R. Eitelberger H. Bergman i K. Weiss, wreszcie
zwidzający niedawno Kraków Montalembert, pochlebne o tym gmachu
i o odnowie jego objawili zdania. Nikt nam więc zarzucić nie może,
że podnosząc, artystyczną i pamiątkową wartość jagiellońskiego
kollegium, tylko samą miłością ojczystej przeszłości
zagrzani, pro domo nostra przychylnie mówimy. Owszem, godzi się
aby skorzystano z tylu gotowych już drzeworytów i rycin, które
w osobne album zebrane i ściśle naukowym objaśnione tekstem,
utworzyłyby publikacyą, właśnie teraz nader stosowną na
uczczenie pięćsetletniego jubileuszu naszej głównej szkoły.
Pięknem a dla uczniów korzystnem byłoby to zadaniem katedry
architektury, w krakowskim technicznym instytucie będącej. Przy
tej sposobności godziłoby się pomyśleć nad projektami różnych
szczegółów, potrzebnych do uzupełnienia całości. Mamy tu na
myśli pompę w środku podwórza stojącą, zegar, latarnie,
okucia wrót głównych; wreszcie zdobienie ołtarza i kapliczki,
oraz mieszkania św. Jana Kantego. Tutaj właściwem byłoby
okrycie ścian malowaniami, przedstawiającemi sceny z życia świętych
akademików, których tylu wydała nasza Alina mater. Może
malarze nasi zechcieliby taką pamiątkę po sobie zostawić.
Wzmianka o artystycznych pracach tyczących się kollegium,
nasuwa na myśl Stachowiczowskie obrazy z sali jagiellońskiej, o
których jeszcze wspomnieć nam wypada. Notatki Bandtkiego
przechowane w bibliotece uniwersyteckiej, pozwalają przytoczyć
tutaj kilka szczegółów o samejże sali. W owym bowiem
kilkokartkowym rękopisie pisze Bandtkie: iż w auli nazwanej
jagiellońską, bywały zdawna uroczyste akademickie posiedzenia i
promocye, dla których stała tam ogromna drewniana katedra, tak
urządzona, że się wznosiła az na dwa piętrzenia, a trzy
stalle w skład jej wchodziły. Herby Krakowa i uniwersytetu
zdobny ów suggestus, zbudowany w niesmacznym stylu przekwitłego
barroko. Te herby dotąd się zachowały. Po prawej stronie
katedry odmalowany był na ścianie św. Tomasz z Akwinu, po
lewej. św. Bonawentura. Całą zaś salę okrywały te wizerunki
królów, rektorów i profesorów, z których dziś kilka w
bibliotece zostało, a większa część mieści się w collegium
juridicum i w amfiteatrze nowodworskim. Gdy w r. 1811 objął
Bandtkie urząd bibliotekarza, zastał pułap sali jagiellofiskićj
w bogate skrzyńce (caisson) porznięty, ale tak spruchniały i
zniszczony, że wróble za rozetami gniazda sobie słały.
Przybylski mawiał nawpół żartem: że się obawia wypędzać ztąd
ptaki, bo gorsze złe będzie, jeśli znów wróbli przeciw
robakom nie stanie. Pułap ów zrestaurowano kosztem akademickim,
za rektoratu W. Litwińskiego (1816 r.): zaś Michał Stachowicz
skończył malowanie ścian w sierpniu w 1821 r. Zato odebrał około
2000 złp , które mu z własnych funduszów wypłacił ks.
Sebastyan Sierakowski kanonik krakowski, a rektor naszej szkoły.
Ów Sierakowski, wraz z Józefem Sołtykowiczem, kierowali pędzlem
i fantazyą Stachowicza, obmyślając wątek do obrazów. Świadczy
o tem pięć listów Sierakowskiego pisanych do Sołtykowicza, które
Muczkowski przyłączył do wzmiankowanych notatek Bandkiego i dał
je do oprawy razem z wycinkiem z Pszczółki krakowskiej (z r.
1821), gdzie jest opis tych obrazów. Z owych listów widoczne, że
obaj uczeni kierujący pędzlem naszego malarza, mieli na sercu
gorącą chęć przysłużenia się ojczyźnie przypomnieniem świetnych
akademii czasów. Sierakowski, co naradzając się ciągle z
Stachowiczem o tem tylko marzył, nie myślał o chwale dla siebi
gdy bowiem Sołtykowicz przedstawiał iżby się godziło i jego
pamięć pędzlem uświetnić, nie zezwolił nawet na odkrycie
udziału swego w tem dziele. Owszem, pisał wtedy: „Nie chcę
chełpliwości, bobym utracił spokój... nie pragnę po mojej śmierci
nawet trawy na mogile... na projektowany mnie się tyczący napis,
nie przystanę.... gdybym mógł, nawet z tamtego światabym wrócił,
aby go zamazać." I Stachowicz nie ubiegał się także za sławą
i pieniędzmi - żądał tyle tylko, aby mu w domu na obiad
starczyło — pracował z miłości kraju i sztuki; więc
gdziekolwiek go potomność, jako artystę postawi, zawsze chwały
dlań nie braknie. Dali mu ją też współcześni, co w tych
obrazach może poraz pierwszy wskrzeszoną z grobu przeszłość
ujrzeli. Umarł Stachowicz (1825 r.), syt sławy, głoszącej go
po ówczesnych polskich dziennikach niezrównanym geniuszem. Nie
powiemy aby się krakowskiemu malarzowi nie należała słusznie
jakaś część tych wonnych kadzideł; już w tem bowiem, ze mu
ich nie szczędzili współcześni widoczne, iż czas swój przewyższył,
jak skoro się dlań uwielbienie z podziwem znalazło. Choćbyśmy
go więc jak najsurowiej sądzili, zawsze wrodzony talent
kompozycyjny i praca, obronią go przed wyrokiem krytyki do tyla,
że swojej epoki znakomitością zostanie.
Sala w której się owe Stachowiczawskie obrazy mieszczą,
zajmuje narożnik kollegium; od ulicy św. Anny oświeca ją okien
3, od przecznicy jedno; długa przeszło 34 łokcie polskie,
szeroka 11, wysoka 12; nakrywa ją pułap ze skrzyńcami, w pośrodku
których świecą się niesmaczne złocone róże. Ornament
architektoniczny stanowią tutaj licho pojęte, niby ostrołukowe,
malowane zdobienia. W kapitelach symbole:. teologii, prawa,
filozofii, medycyny, fizyki; chemii i różnych umiejętności. Na
fryzie napisy wysławiajace zasługi jakie akademia położyła
dla dziejów oświaty. Wreszcie grupują się tutaj szeregi
wizerunków: Benedykta z Koźmina, Jana Elgota, Jana Głogowczyka,
Jakuba Górskiego, Wojciecha Nowopolskiego, Szymona z Łowicza,
Kopernika, Strusia, Grzegorza z Sanoka, Marcina z Olkusza, Stanisława
Zawadzkiego, Aleksandra Galla, Wedelickiego, Reszki, Grzegorza z
Sambora, Brudzewskiego Szamotulskiego, Sokołowskiego, Jana z Oświęcima
(Socranus), Radymińskiego, Władysławskiego, Isnera, Sebastyana
i Inocentego Petrycych, Jana z Rzeszowa, Grzepskiego, Syreniusza,
Brosciusza, Czechla, Miechowity, Bieżanowskiego, Wapowskiego,
wreszcie Przybylskiego Jacka. Wymieniliśmy te nazwiska, bośmy
zyskali zarazem sposobność przypomnienia tutaj, chociaż w nader
niezupełnym poczcie, kilku zasłużonych imion naszej szkoły.
Prowadząc dalej opis Stachowiczowskich malowań, widzimy
nad, środkowem oknem herb akademii, otoczony godłami owych województw
i ziem, w których uniwersytet swoje kolonie miewał. Nad bocznemi
znowu oknami są wizerunki króla Stanisława Augusta i
Poniatowskiego prymasa, prezesa komisyj edukacyjnej; wreszcie
portret Fryderyka Augusta króla saskiego, księcia warszawskiego.
Nad oknem wychodzącem na ulicę jagiellońską są emblemanta
przypominające swobody, jakie akademii kongres wiedeński zapewnił.
Tutaj przedstawił Stachowicz popiersia rektorów: Hugona Kołłątaja
i Sebastyana Sierakowskiego. Wreszcie, żeby w tej malowanej
historyi nie brakło przypomnienia żadnego okresu upamiętnionego
w dziejach akademii‚ spotykamy się nad podwojami na fryzie, z
obliczami konserwatorów naznaczonych uniwersytetowi za czasów
rzpltej krakowskiej.
Główne wielkie obrazy na ścianach sali jagiellońskiej
malowane, są następujące:
1) Założenie akademii na Bawole. Chwila kiedy arcybiskup Jarosław
Skotnicki inauguruje nadanie królewskie.
2) Przeprowadzenie Kaźmierzowskiej szkoły do Krakowa. Na tym
obrazie początek uroczystego pochodu — na następnym
3) Przybycie orszaku z Bawołu do Krakowa.
4) Władysław Jagiełło oddaje przez kanclerza swego Mikołaja z
Kurowa, w ręce rektora Stanisława z Szkalmierza, przywilej swobód
i praw akademii.
5) Pierwsza prelekcya Piotra Wysza z Radolina, w obecnoci króla i
dostojnych panów.
6) Rektor Najmanowicz Zygmuntowi III przywileje i berła akademii
oddaje.
7) Akademicy nie chcą poddać Krakowa Szwedom, ani przysięgi
wiernośi Karolowi Gustawowi wykonać.
8) Szwedzi bibliotekę pustoszą.
Pomniejsze obrazy.
9) Twardowski, czy też Vitellion, w okolicy mogiły Krakusa na
Krzemionkach astronomiczne obserwacye czyni. 10) Akademicy
przyjmują delegacyą z sejmu elekcyjnego (w r. 1575), dając
swoje votum na króla.
11 ) Rektor Marcin z Pilzna, wraz z profesorskiem kollegium,
ugaszcza śniadaniem Annę Jagiellonkę.
Na niektórych z tych malowań wystawiono po 1000 figur. Łatwość
i płodność wyobraźni są ich główną zaletą. Wszystkie owe,
obrazy, staranie przez samegoż Stachowicza tuszem odrobione,
posiada biblioteka jagiellońska w zbiorach swoich. Malowane na
sali nie są (jak to powtarzają ciągle) alfreskami, ale jak
zwyczajne ścienne roboty, wykonane klejowo. Niektóre z nich
uszkodzone, z powodu odpadłego tynku: jeden wielki (przeniesienie
akademi z Bawołu) zapewne w czasie obecnej restauracyi kollegium,
z powodu usuwania się muru, zniesionym zostanie.
Stachowiczowskie obrazy, tak uwielbiane przez współczesnych,
potomnym do sporów stały się przyczyną. Statler polemizował z
obraniającym je, Józefem Kremerem, a Muczkowski z Wiszniewskim
zaciętą walkę prowadził. Pierwszym chodziło o ich artystyczną
wartość; zaś między dwoma drugimi o prawdę historyczną poszło.
Że polemika tych ostatnich akademickie nam tradycye przypomni ,
więc zdamy z nie sprawę.
Nie ubliży to znakomitemu Michałowi Wiszniewskiemu, gdy
powiemy: że poezya, fantazya i barwne obrazowanie przeszłości,
są, obok głębokich myśli, główną jego historyi literatury
zaletą. Z ścisłości, z owej nieomylnej drobiazgowości
bibliograficznej, nie słynie to dzieło. Muczkowski znowu gotów
był stłuc i zdruzgotać najpiękniejszą legendę, jakby cacko
szklane, gdy mógł w miejsce niej surową prawdę postawić.
Tamten pięknego szukał; temu zaś o dokładną wiadomość
chodziło. Ztąd spór między obydwoma uczonymi, gdy się, jako
historycy akademii, w swoich sądach przy jednym fakcie spotkali.
I tak, Radymiński z najdrobniejszemi szczegółami, bo
nawet z oznaczeniem godzin i kwadransów, opisuje przeniesienie
akademii z Bawołu do jagiellońskiego kollegium. Snuje barwny
obraz uroczystego pochodu akademików z Kaźmirza na Wawel, przyjęcia
ich przez króla na zamku, wprowadzenia ich do katedry i oddania
erekcyjnego dyplomu; wreszcie przedstawia procesyonalny pochód
profesorów, wraz z monarchą, senatem i rycerstwem, gdy wchodzili
do tryumfalnie przybranego nowego nauk przybytku. Te Radymińskiego
podania wymalował Stachowicz — zaś Wiszniewski nie widział
powodu, dlaczegoby nie wierzyć owym szczegółom spisanym w XVII
wieku, zapewne z notowań dawniejszych. Autor Historyi literatury
sądził, że Jagiełło tak uczuciowo chwilę inauguracyi
odnowionej akademii obchodził, jak mu ją serce ukochanej
Jadwigi, słowami testamentu, zleciło. Myślał zapewne
Wiszniewski, że wyrażenia nadawczego przywileju dyktowała królowi
taż sama rzewna pamięć, która na uroczystość przeniesienia
akademii pierwszą rocznicę zgonu dobrej Jadwigi wybrała. Więc
rozumiał nasz autor, iż w uroczystości sam król wziął udział,
a pojął ją sercem i uczcił jak największą okazałością. Idąc
tedy za Radymińskim, rozsuwa Wiszniewski wspaniały pochód owych
inauguracyjnych naszej szkoły przenosin — w orszaku królewskim
mieści wszystkich co wtedy koronny dwór składali, w mniemaniu
że tam poszli, gdy żyli i iść byli powinni. Rozlubował się
nasz pisarz w tym obrazie tak dalece, że wskrzesiwszy sobie
przeszłość myśli przypatruje się pięknym oczom Krakowianek w
złote czółka strojnych, widząc jak te w czasie pochodu z
ubocza na lesiste Litwinów zerkają postacie. To już zawiele było
dla Muczkowskiego! Nuż nicować szczegół każdy, nuż dochodzić
kto na uroczystości był, a kogo brakować tam mogło. Nowego
obrazu nie postawił wprawdzie nasz krytyk, ale przyłonił chmurką
przez Wiszniewskiego skróślony, przyczem się i Stachowiczowi
dostało.
Dalej starł się Muczkowski z Janem Śniadeckim o podanie
tyczące się osoby rektora Najmanowicza, które także
Stachowiczowi za wątek obrazu służyło. Opowiada bowiem Śniadecki
akademicką tradcyą: jako Krzysztof Najmanowicz złożył
Zygmuntowi III u podnóżka tronu przywileje i berła, dodając:
bierz, królu, czegoś nie dał. Miało to być wówczas, gdy
Zygmunt edukacyą całkiem jezuitom powierzyć zamierzał. Przemówienie
owego rektora takie podobno sprawiło na monarsze wrażenie, że
do dwóch bereł trzecie dodał i stan krakowskiej szkoły nowem
uposażeniem pomnożył.
Muczkowski wykazał, wedle wzmianek Strażyca i Radymińskiego,
że to podanie nie zgadzą się z prawdą, lecz mu tylko posłużyło
za treść wydarzenie do opowiedzianego podobne, które po śmierci
już Zygmuntowej zaszło. Wysławiony także w obrazie rabunek
biblioteki przez Szwedów niezupełnie się w obec krytyki utrzymał;
a nawet śniadanie dane przez akademików Jagiellonce uległo o
tyle sprostowaniu, że królowa Anna nie zawiesiła podobno wtedy
rektorowi łańcucha na szyję, ale kollegiatom kubek złoty na
pamiątkię dała.
Zarzuca wreszcie Muczkowski Stachowiczowi anachronizmy w
strojach osób w skład obrazów wchodzących, pragnąc oczywieście
żeby artysta raczej malował krytykę, jak podania i legendy, w
które za czasów jego wszystek ogół wierzył.
Gdybyśmy Stachowicza przeciw podobnym zarzutom (czynionym
mu przez różnych) obraniać chcieli, chyba to przytoczyćby
wypadło, że nie jego wina, iż się o lat kilkadziesiąt pierwej
urodził. Wtedy bowiem gdy żył nasz malarz nie było archeologów,
coby umieli oblicze przeszłości odtwarzać; może nawet on sam
był jednym z najpierwszych, co dopiero szanować zabytki uczyli.
Była to epoka taka, że ten oto Sierakowski, który na
Stachowiczowe malowania dawał nakład i o wzbudzeniu zamiłowania
do pamiątek gorąco rozmyślał, sam wydarte już przed mim na
zamku z posadzek prześliczne brązowe nagrobki, na lichtarze
stopić kazał.
Ludzi na tle czasów ich sądzić potrzeba. Zresztą, gdyby
dziś nawet żył Stachowicz, musiałby zaczekać z pędzlem,
zanim kto między Wiszniewskim a Muczkowskim stanie, aby istotny
obraz przeniesienia szkoły krakowskiej krytyką z spornych
naleciałości oczyścić. Wielki wprawdzie jest postęp od
Stachowicza aż do Matejki i Simlera; przecież wielbiąc, to co
ci ostatni wykształcili, trudno zapomnieć o czasach w których
się studyum zaczynało, a zamiłowanie do badań rodziło
dopiero. Wtedy gdy się sala jagiellońska odziewała w
Stachowiczowskie obrazy, i zagranicą jeszcze z archeologiczną
nie umiano malować ścisłością. Owszem, jak w średnich
wiekach żołnierzy towarzyszących aktowi ukrzyżowania w
niemieckich wystawiano zbrojach, tak tło ostatnich prawie lat
zeszłego stulecia jeszcze malarze o współczesność akcesoryów
nie dbali. Obrazy właściwie historyczne, odżywiające przeszłość,
ukazały się dopiero wtedy, gdy szkoła romantyczna obudziła
ducha, gdy arateologia zamarłe odsłoniła formy. Dzieła
artystyczne z odleglych epok są wprawdzie dla nas historycznemi
utworami, ale względem tych co je wykonywali, były
przedstawieniem tylko współczesnych im scen.
Dobrze się tedy stało, że pierwsze lata naszego stulecia
zostawiły nam w obrazach Stachowicza zarówno świadectwo o
sobie, jako i akademickie tradycye wówczas ciepłe jeszcze, bo
niezmrożone tchnieniem zimnego krytyka. Kocha je naród — a z
rozkoszą rozgląda się w nich podróżny, gdy jagiellońską
zwidzać przyjdzie szkołę.
Kończąc te uwag kilka, dodatny: że obrazy jagiellońskiej
sali zyskują znakomicie, jeśli w czasie zamierzonej obecnie
restauracyi, otaczające je malowane ornamentowanie, innem,
stosowniejszem zastąpione będzie.
Dotąd mówiliśmy o wielkich umiejętnością i wiedzą,
co jak owe, miodowe pszczoły roili się około naszego jagiellońskiego
ula mądrości i nauki wszelkiej; — teraz przypomnieć znowu
chcemy kilka świetnych postaci, jaśniejących w minionych
wiekach.
Tradycye są niby wieńcem instytucyj starych. Nowa,
wczorajsza akademia jaka, choćby najświetniej promieniała umiejętności
ogniskiem, zawsze stać będzie samotnie wśród narodu, dopóki
się z nim wspomnieniami nie złączy. Nasza Alma całe stulecia
niańczyła to co wieki ukochały, a na sławę dla siebie do
dziejów przeniosły. Czy się więc o ludzi oręża, czy o panów
z rady, czy wreszcie o świętych zapytasz, zawsze nie zbłądzisz,
jeśli ich lat młodych w krakowskiej szkole poszukasz. Chcesz
nawet jutrzenne myty z mądrą matką oświaty powiązać, to stań
oto przed tą ogromną Twardowskiego księgą, a spotkasz się z
podaniami, co leciały przez wieki na skrzydłach fantazyi, aż
tutaj na jagiellońskich murach usiadły. I nie napróżno
powiastka o czarnoksiężniku w starej się szkole ukryła — posłuchaj
jej, bo cię nauczy: że pyszna nauka bez Boga, to szatańska sługa;
to eksperyment może, wynalazek świetny, ale nie mądrość owa,
co z Ducha św. początek swój bierze.
Znaną jest u nas powszechnie Twardowskiego postać, tak że
choćbyśmy nawet przyzwolili na szukanie jej pierwotworu w
Niemczech, lub też w powszechnych o czarnoksiężnikach
powiastkach, to zawsze obroni się Twardowski przeciw tym
archeologicznym wywodom, swoim czysto polskim charakterem. Są też
powieści o nim tak szeroko rozpowszechnione że je wszędzie zarówno
opowiadają. Któż nie słyszał o izbie wykutej w Krzemionkach u
stóp mogiły Krakusa, gdzie się nasz mistrz w astronomii i magii
ćwiczył? komu nie opowiadano, jako olkuskie srebrne kopalnie, za
powodem Twardowskiego, diabelską sztuką powstały? — któż
wreszcie nie wie o kamieniu sterczącym kształtem maczugi pod
pieskoskalskim zamkiem, o karczmie Rzymem zwanej, lub o węgrowskim
źwierciadle? O wskrzeszeniu znów Barbary Radziwiłłówny nawet
w kronikach piśmienne pozostały ślady.
Skon polskiego czarnoksiężnika nader jest fantastycznym a
pięknym. Gdy czart upomniał się o przyrzeczenie i przybył po
duszę jego, mógł się jeszcze obraniać ukochanem dzieckiem na
ręku trzymanem; przecież, pomny na dane słowo przez cześć dla
verbum nobile, w moc się szatańską oddaje. Pędzi więc z nim
czart w powietrzne krainy, ku temu słońcu, zkąd wiedzy bez
wiary zaczerpnąć pragnął. W owej chwili zbliżającej się śmierci,
chce się nasz Twardowski przeżegnać; ale czart nie popuszcza mu
ręki w pazurach trzymanej - chce pacierz zmówić, ale zajęty
przez życie ziemską tylko mądrością, stów Ojczenaszu
zapomniał. Wtem przyszły mu na pamięć godzinki, pieśni o
Matce Boskiej, które ku Jej czci w młodości swojej złożył.
Zanucił je więc w owej strasznej życia swego chwili. I przybyła
mu z ratunkiem Najświętsza Panienka. Czart odbiegł a pokutujący
czarnoksiężnik zawisł w przestrzeni, gdzie aż po chwilę dnia
sądnego wyrok go Boży zatrzymał. Wierny sługa, którego był
dawniej w pająka zaklął, uczepiony sukni pańskiej, spuszcza się
codnia po swej przędzy na rynek Krakowa, aby wieścią z ojczyzny
smętnego mistrza pocieszać. W tym obrazie przekazała nam
tradycya tę niechybną prawdę: że nauka, choćby potęgą
rozumu siły natury owładła, na niewiele się człowiekowi
przyda, jeśli mądrości z Boga nie czerpie. Bez tego przewodnika
jakim wiara dla uczonego być może, me utrzymał się na ziemi
nasz Twardowski, ani też do nieba dostać się nie zdołał: między
jednem a drugiem w przestrzeni zawisnął.
Dla tej to prawdy, spowitej w podaniu, miło nam było
spotkać się w krakowskiej szkole z wieścią o Twardowskim, jak
skoro pamięć jego przykuta się tutaj do przypisywanej mu księgi,
na którą nasi uczeni akademicy, aż do końca przeszłego wieku,
z przestrachem patrzyli. ów pergaminowy, ogromny rękopis leżał
w bibliotece aż do r. 1773, przywalony wielkim marmurowym głazem,
przeznaczonym przez Radymińskiego na pamiętnik ku uczczeniu
dobrodziejów naszej Almae matris. Niechętni owemu
historyografowi akademickiemu, na wzgardę dla niego, przykryli (w
r. 1662) tym kamieniem księgę, o której wierzyli że mieściła
w sobie Twardowskiego czary. Były też o niej dawne tradycye,
jako czarci nie porwali jej razem z mistrzem, dlatego, iż w niej
leżał rękopis godzinek o Najświętszej Pannie. Miała tedy księga
przejść na zamek do królewskiej biblioteki, aż się z
Zygmuntem Augustem, marzącym o nadprzyrodzonych potęgach, do
Wilna dostała, gdzie ją jezuici w książnicy swojej żelaznym
łańcuchem przykuli. Naramowski (w Factes rerum Sarmaticarum)
opowiada historye o tym rękopisie, podając że gdy jezuita
Daniel Butwił czytać go zaczął, zbudzeni czarci zgiełkiem
napełnili izbę, a księga znikła wtedy. Jakim ona istotnie
sposobom dostała się bibliotece krakowskiej, nie było wiadomo;
spotykamy się z nią przecież w Krakowie w XVII wieku, kiedy ją
zwykle Liber magnus zwano. W roku dopiero 1788 Steiner
rozsunął nieco tajemniczą zasłonę, co naszą okrywała księgę;
następnie J. S. Bandtkie nie bał się zajrzeć do niej i czytać
co zawierała; Muczkowski wreszcie, w swojej inauguracyjnej
rozprawie na doktorat filozofii, szczegółowo opisał to dzieło
mytami odziane i niewątpliwe o niem wiadomości podał. Jasne więc:
że z owego rękopisu nauczyć się było można rzeczywiście
wszystkiego, jak skoro jest encyklopedyą. Tem cenniejszą była
ta księga dla czasów upadku oświaty, gdy i dziś jeszcze wielu
z encyklopedyi, jakby z czarodziejskiego źródła wiedzy i umiejętności,
rozum czerpać zwykło. Nie mijało się tedy podanie, chociaż w
części, z prawdą.
Wedle tych ostatecznych wyjaśnień, księga nazwiskiem
Twardowskiego przez kilka wieków mianowana nie zdaje się mieć
wspólności z ową wileńską. Pisał ją Paweł Żydek, inaczej
Paulus Paulirinus zwany. Urodził się on w Pradze 1413 r. Po
przejściu na wiarę chrześciańską, kształcił się w
rodzinnem mieście, a następnie w Krakowie i w Wiedniu stopień
doktora filozofii otrzymał; w Padwie znów i Bolonii na lekarza
się ćwiczył. We Włoszech został księdzem; ztąd występuje
niebawnie w Pradze jako katedralny kanonik. Po r. 1448, dla
rozterek religijnych, uszedł do Krakowa, gdzie będąc czynnym w
nauczaniu, walczy z husyckiemi błędami. Przecież, wdawszy się
w dwuznaczne intrygi przeciw błogosławionemu Janowi Kapistranowi,
ściągną, na siebie więzienie i niełaskę obu stron bojujących
za wiarę. Bawi on potem w Pradze przy dworze króla Jerzego, z którego
polecenia napisał po czesku książkę pod tytułem Sprawa królewska
(mylnie podają krakowska), także Kronikę, w której jest wiele
rzeczy dla nas ciekawych. Zmarł około r. 1471. Jako człowiek
burzliwego charakteru, a czepiający się dworów, łączył się
z tem wszystkiem, co podówczas w Czechach, a po części i u nas,
sumienia kłóciło; dlatego różne przechodził w życiu koleje,
o czem sam wspomina pisząc: pies i bydlę wie gdzie ma miejsce
swoje, a ja, mistrz tylu akademij, w ucisku żyję. Otóż ten
Paweł z Pragi wypracował ogromną encyklopedyą naszą. Inny znów
zasłużony akademik krakowski, Jan Wels z Poznania, rękopis Pawła
bibliotece naszej przekazał. Że zaś ów Wels umarł w r. 1498,
więc księga krakowska z wileńską tylko widać przez podobieństwo
tradycyi splątaną została; od końca bowiem XV stulecia stale w
bibliotece jagiellońskiej przechowywaną była.
Spotkaliśmy się z nazwiskiem Welsa, po Długoszu
nauczyciela jagiellońskich królewiczów, tego co pierwszy założył
w Krakowie na Piasku cmentarz powszechny, a "czysty w życiu,
w wielkie cnoty byt ubrany." Więc po wzmiance o zacnym, łatwo
nam przejść do wspomnień o uwielbionych, których imiona złączyły
się z dziejami naszej akademii. Nadmieniwszy tedy o Grzegorzu z
Sambora, nauczycielu św. Stanisława Kostki, dodamy, że tutaj w
krakowskiej szkole spędzili młode lata swoje, otrzymując w niej
naukowe stopnie, uznani za błogosławionych: Szymon z Lipnicy (+
1482 r.), Izajasz Boner (+ 1471 r.), Stanisław Kaźmieczyk (+
1489 r.), Władysław z Gielniowa (+ 1505 r.), Rafał z Proszowic
(+ 1534 r.), wreszcie Szymon z Halicza (+ 1624 r.), a nad
wszystkich św. Jan Kanty. Ten ostatni stał się opiekunem naszej
Almy i patronem jej nauczycieli i uczniów. Gdy więc akademia
wezwaniem Ducha św. i mszą św. za dobrodziejów swoich rok
szkolny poczyna, trzecią uroczystością, uzupełniającą te dwa
pierwsze nabożeństwa, jest procesyonalny pochód wszystkich
profesorów w czasie nieszporów, w oktawę kiedy kościół tego
świętego pamiątkę obchodzi.
Jakby na straż naszych świetnych wspomnień, u głównych
wrót jagellonicum pokazują mieszkanie św. Jana Kaniego, z
kapliczką po drugiej stronie sieni będącą. Dwie maleńkie
celki wystarczyły mu na świętobliwe życie, w miejscu gdzie
nieraz wracał na spoczynek boso, bo ubogiemu buty zostawił. Owe
izdebki przeznaczyli akademicy po skonie Kaniego (1473 r.) na
przytułek ubogich, dając im wolność siadania do wspólnego ze
sobą stołu. Profesor który pierwszy spostrzegł wchodzącego nędzarza,
oznajmiał to słowy: ubogi przyszedł, na co rektor odpowiadał:
Chrystus Pan z nami, i sadzał biednego na pierwszem miejscu. Taka
tradycya wymowniejszą była nauką od prelekcyj wszelkich, bo dla
życia wskazywała drogi.
Po kanonizacyi św. Jana, umieszczono w pierwszej celce
statuę jego w postaci klęczącej; w drugiej zaś wmurowano w ścianę
nagrobek, położony mu w kościele św. Anny, zanim powstał ołtarz
dla niego. Tutaj widzimy kilka napisów. I tak, w sieni po lewej
stronie wyryto na marmurze oznajmienie: iż mieszkanie Świętego
odnawiano r. 1724; przy kapliczce znowu napisano, jako będący w
niej obraz, z którego cudów doznawał nasz Święty, z jego celi
przeniesiony do kościoła św. Anny, tutaj do kapliczki
nadprzyrodzonym sposobem powrócił. Dawny, umieszczony teraz w
owej celce pomnik Kantego, składa się z płyty kamiennej, ukośnie
w ścianę wprawionej, na której wyrzeźbiona postać jego;
ubrany w akademicką togę, leży z podpartą książkami ręką.
Poniżej marmurowa trumna z dwoma napisami; z tych jeden okazuje iż
sarkofag przeniesiony tutaj został z kościoła w r. 1724 drugi
zaś poświęcony pamięci wiedeńskiego zwycięztwa.
Tak spotkawszy się tutaj z Sobieskiego nazwiskiem, trudno nam
pominąć tradycyj, jakie nasza szkoła o tym przechowała królu.
Już nad kolebką Jana III świeciły proroctwa odchylające
zasłonę wielkiej przyszłości owego monarchy, co umiał nie dla
sławy własnej, ale dla chwały imienia Pańskiego zwyciężać.
Ten wychowaniec krakowskiej szkoły pierwszą wróżbę o sobie w
naszej akademii usłyszał. Posłużyła do tego okoliczność
następna. Gdy zacny ks. Wojciech Dąbrowski wszedł do katedry,
gdzie retorykę wykładał, biret wypadł mu z ręki, który
Sobieski uprzejmie podniósłszy, podał profesorowi. Jakiś
promień jasnego widzenia przebiegi wtedy przez myśl akademika bo
wieszcze wyrzekł słowa: nie umrę, dopókąd korony nie ujrzę
na głowie twojej. I sprawdziło się proroctwo, jako je powiedział
mistrz świętobliwy. Odtąd wdzięczność prowadziła nieraz
naszego króla do skromnej celi akademika, gdzie słowo mądrości
zawsze nań czekało. Ostatni raz przybył tam z rodziną i z
dworem swoim wtedy, gdy gotując się do wiedeńskiej wyprawy, grób
i mieszkanie św. Jana nawidzał. Dąbrowski dogorywał, złożony
chorobą. Proszące błogosławieństwo, pytał go Sobieski o losy
wojny na którą wychodzi. Znowu proroczem słowem obdarzył nasz
akademik pobożnego króla. „Idz (rzekł) z ufnością w Panu,
idź z czystem sercem, — a upewniam imieniem Boskiem, iż szczęśliwszy
od innych monarchów, tryumfu się doczekasz, pogaństwo zwyciężysz
Mnie nie pocieszy już wtedy ujrzenie oblicza twego, bo w dniu
chwały twojej, żywota dokonam." Tak się też stało. Właśnie
w tę chwilę gdy pycha ottomańska u nóg wielkiego króla upadła,
nasz Dąbrowski konał.
Wydarzenie to opowiedział Jakub Rubinkowski w swojej
Janinie, zapisano je współcześnie na wizerunku Dąbrowskiego w
collegium juridicum dochowanym, a Mączyńskietnu posłużyło za
treść do powieści, poetycznemi przybranej uwagami.
Przypomnimy teraz jeszcze o Leopolicie, wedle świadectw
Starowolskiego i innych.
Ów Jan Nicz ze Lwowa urodził się r. 1523; w naszej szkole
stopnie akademickie otrzymał, w niej też nauczał teologii, słynąc
z biegłości w językach, łacińskim, greckim i hebrajskim.
Przekładał biblią, u Szarfenbergera wydaną, a imię jego
szczególną okryło się chwałą dla kaznodziejskiej wymowy, której
pochlebne świadectwa zostały w uznaniu słuchających go legatów
Kommendoniego i Ruggiera. Najczęściej mawiał w kościele N. M.
Panny, gdzie mu też pomnik wprost ambony położono. Szczególnie
żarliwie walczył, Leopolita przeciw różnowiercom. W r. 1572, w
pierwszych dniach kwietnia, czując się już blizkim skonu, chciał
jeszcze pożegnać się z uczniami i kolegami swymi — więc z
ambon po kościołach obwołano, iż umierający nasz akademik na
dziedziniec kollegium słuchaczów swoich zaprasza. Przyniesiono
tam konającego w łożu: — gasnącym głosem zagrzewał do cnót
i pobożności w wierze, a popierając przykładem żywota tę
ostatnią prelekcyą swoję, w obce zgromadzonych przyjął Najświętszy
Sakrament. Niebawnie potem umarł, zostawiwszy po sobie żałość
wszystkiego ludu w Krakowie. J. Mączyński opowiedział to
podanie w broszurze (Kraków 1857 r., u J. Czecha) pod tytułem
Archiprezbiterowie maryaccy. Szkoda to prawdę z przydatkami
zmieszał.
Kiedy już opuścić mamy jagiellońskie kollegium, jeszcze
jedna postać, prawie u furty w sieni, spotyka się z nami. Jest
nią najniższy uczonej hierarchii pachołek, bo bedel; ów co
przed akademickim orszakiem z złocistem berłem chodzi. I to
nizkie stanowisko zajmowało wielu zasłużonych ludzi. O Pruszczu
jeszcze wspomnieć chcemy. Urodził się on w r. 1605 w Tucholi, w
Prusach królewskich. Sądzą tedy że dlatego Prusem był zwany,
z czego się potem Pruszcz utworzyć miało. Pomijając okoliczność,
że pod Tucholą jest wieś Pruszcz, dodatny: iż jak to przywodzi
Muczkowski (Dwie kaplice str. 15), często go Prusem, a nie
Pruszczem piszą. Na wydanych znów przez niego Klejnotach (edycya
z r. 1647, dedykowana Aleksandrowi Brzeskiemu kanonikowi
krakowskiemu, dochowana w bibliotece sieniawskiej (Sign. XXVIII.
G. 5.) czytam przy imieniu i przydomku, nazwisko Szczepan.....
(koniec ucięty); więc jasne: że Piotr Jacek Pruszcz nazywał się
Szczepanowskim, a owo Pruszcz zrobiło się z Prus, herbu tej
rodziny. Napisał następne książki: Forteca monarchów, Morze
łaski i Klejnoty. Pierwsza z tych prac zawiera żywoty Świętych
i znakomitych naszych; druga podaje wiadomości o cudownych
obrazach; trzecia jest opisem kościołów krakowskich. Mimo że tę
ostatnią książkę poprzedził Przewodnik dla zwidzających
miasto nasze (już w r. 1603 u Sibeneychera wydany), zkąd wiele
czerpał Pruszcz, przecież Klejnoty są niezaprzeczenie, opok
dzieła Ambrożego Grabowskiego. najznakomitszą o Krakowie
publikacyą i stały się od dwóch już stuleci cennem źródłem
dla opisujących miasto nasze. Książka to poczciwie, poprostu i
z wiarą pisana, szacowna, a znakomite autorowi swemu zyskująca
imię, jeśli prócz jej literackiego znaczenia, zważymy: że
przez dwa z górą stulecia pouczała ludzi o pamiątkach starej
stolicy. Więc i o tym bedelu bez przesady powiedzieć można: że
Pruszcz, służka Almae matris, co u jej wrót stawał, to
po Długoszu i Starowolskim, (ze względu na opis Krakowa) ojciec
archeologów naszych.